Fragment opowiadania "Nagroda", Tomasza Pacyńskiego.
Całość dostępna na jego stronie.
Smok z mlaskaniem pożerał wnętrzności wylewające się winoczerwoną masą z rozprutego brzucha. Był czujny. Co chwila przerywał posiłek, jego nieproporcjonalnie mała w stosunku do cielska głowa unosiła się na długiej szyi, błyszczące krwawo oczy rozglądały się uważnie. Wyglądał na starą, doświadczoną bestię, o czym mówiły liczne blizny widoczne na niepokrytych pancerzem częściach skóry. Jeden z kręconych, baranich rogów był ułamany przy końcu, a zwisające ośle uszy ponadrywane.
Potwór wywlókł jeszcze trochę kiszek, ale już bez większego entuzjazmu. Zaczął rozglądać się, wybierając zdobycz, którą zabierze ze sobą - wiedział, że smoki ucztujące na miejscu polowania nie dożywają późnego wieku.
Z donośnym stęknięciem uniósł się na tylnych łapach. Gdy tak stał, pastuszkowi zdawało się, że przewyższa wzrostem kościelną dzwonnicę. Strach wszystko wyolbrzymia, potwór nie był wyższy niż pięciu chłopa. Przeciętny, nie żaden tam okaz. Smok chwycił wybrane staranie ścierwo w pazury przednich łap, rozpostarł skrzydła i z wyraźnym wysiłkiem wzniósł się w powietrze. Tym razem kurz nie przesłonił tej sceny w całej jej potworności, już lądowanie zdmuchnęło z łąki większość kurzu i śmiecia. Smok zawisł kilka łokci nad trawą, z wysiłkiem machając skrzydłami. Ciężar zdobyczy nie pozwalał mu wznieść się pionowo. Wiedziony odwiecznym smoczym instynktem ruszył do przodu z głośniejszym łopotem skórzanych skrzydeł. Po chwili osiągnął prędkość translacyjną i zaczął się wznosić. Z wysiłkiem przeleciał tuż nad rosnącymi na skraju łąki drzewami, przeczesując szczyty koron pazurami tylnych łap i zniknął...
Copyright by Tomasz Pacyński